Poniżej dośc obszerna relacja z zawodów na tzw. "królewskim dystansie" oczami naszego "króla maratonów" Tomka Ziemka
Pobudka 05.50 aby zjeść śniadanie 3H przed startem. Wpadły 2 kajzerki z miodem i czekoladą. Później toaleta, a co, być musi. Ubieranko przygotowane już dzień wcześniej. Kłębiące się myśli czy to się uda, zwątpienie odegnałem, szybko bo nastawienie było naprawdę dobre po Zbąszyńskim HM i Chyżej piątce. Komfortowy dojazd do Poznania zostawienie auta na Avenidzie i już się witałem ze znajomymi. Banan na ustach bo to święto biegania, pierwszy wypatrzony Jarek, później Kamil, a za chwilę reszta Teamu. Mamy moc 7 startujących Ja, Tomasz, Kamil, Jarek i troje nowicjuszy Magda, Emilia i Janusz. Wszyscy liczymy na życiówki a trzy padną na pewno. Chwila na przybicie piątek, reportera i rozchodzimy się do swoich stref. Normalnie brak czasu ale może to i dobrze, człowiek nie myśli o tym co go czeka. Krótka rozgrzewka w zasadzie nie rozgrzewka, bo nie ma miejsca w strefie startowej, taki urok dużych imprez. Do mnie i Tomasza dołącza się jeszcze Bartek Guzik i kolega z Opalenicy dobry triathlonista mający chrapkę na coś więcej niż 3.15 nawet. Bum, ruszamy. Pierwsze kilometry równo rozgrzewkowo, normalnie masełko, jest chłodno i fajnie. Zastanawiamy się w trójkę, bo kolega z Opalenicy postanowił biec positivem (to się trochę zemściło) i na 3 km już się odrywa, gdzie do choinki jest pejsmaker. Tomasz trochę przoduje i jak zawsze trzeba go hamować, ale idziemy w miarę równo we trójkę. Mało rozmawiamy bo wiemy jakie zadanie przed nami i że walka zaczyna się po półmetku a nawet sporo dalej. Jest naprawdę spoko, trzymamy sobie średnią ok. 4,35 i staramy się oszczędzać siły biegnąc jak najdłużej w grupkach. Mija 10km a ja zagaduję to już 10-ty? Mega szybko leci ten dystans dziś dla mnie, pełen luz w dupie. Chłopaki też bojowo okrzyki że spoko. na 14 km idą już drugie żele do żołądka. W międzyczasie na rowerze dołącza do nas Tomasz z wodą ksywa Lodziarz – fajnie go nazwaliśmy (do 29 km trzymał nas w chodnym komforcie dzięki nieograniczonej wodzie). Bartek krzyczy nagle żebyśmy poczekali na pejsa, który nas dogania i biegnie jak tur, rwie trochę tempo, ponoć nie zna profilu trasy i ostatecznie dobiega na metę chyba nikogo nie dowożąc. Biorąc pod uwagę, że to bardzo trudne zadanie i był sam nie oceniam go, sam to musi zrobić czy poszło mu jak zamierzał. W międzyczasie przybiłem też piątkę ze świetnym biegaczem z mojej pracy Romkiem, który robi sobie trening, ale też nie czuje mocy na cały dystans. Dobiegamy do półmetka w dużej grupie w czasie ok. 1.36.30 i daję znać pejsowi żebyśmy rozsądniej szacowali tempo bo idziemy dość grubo. Nasza trójka ma się bardzo dobrze, pomału kończy się lepsza część profilu trasy, zjadamy kolejne żele i wbiegamy na Maltę, tam znowu idziemy ciut za szybko ale jak mawiał pewien stary chińczyk i nasz pejs „któż to wie czy to dobrze czy to źle”. Wbijamy się na pierwszy sztywny podbieg przy wybieganiu z Malty. Grupa się rwie od razu. Tempo trzyma może 10 osób, parę okrzyków dajemy, mnie o dziwo biegnie się „lekko” a przecież podbiegi mnie zabijają. Jesteśmy na 29 km uff, widzę i wiem, że będzie teraz z górki ok. 1 km, nagle Tomasz krzyczy, nie dam rady czy coś w tym stylu, odpowiadam bierz żel teraz z górki, lej się wodą, przełamiesz to. Widzę że jeszcze się trzyma kątem oka, Bartek też coś tam zagrzewa do walki. Po 500 metrach słyszę Bartka, Tomek oszczędzaj wodę bo Tomek odpadł. What the fuck? W mojej głowie. Po biegu dowiaduję się, że go „zabetonowało” nagle i jeszcze coś dziwnego, ciało a zwłaszcza nogi mu zlodowaciały. Nie było okazji krzyknąć walcz o jak najwięcej, ale wiem, że łatwo się mówi jak przychodzi kryzys bo sam tego kiedyś już doświadczyłem. Osiągamy 30 km już tylko z Bartkiem, który „motywuje” trochę pejsa i chce mu pomóc doświadczeniem, ale biegnie nas już razem może ze 6 osób. 32 km zjadam ostatni niecały żel i biorę przedostatniego łyka wody z butelki co mi została (ostatni łyk po podbiegu jako rezerwa żelazna – z kubków nie za bardzo umiem pić), wiem że późneij nie był bym w stanie już nic przyjąć przy takim wysiłku. 33 może 34 km Bartek gdzieś zostaje na sołaczu, bo coś odbiera od rodzinki, która pewnie mu też otuchy dodaje, ale go nie widzę i przestaję słyszeć, nie skleja nas. Zostaję sam z pejsem i jeszcze dwoma biegaczami. Wbieg pod mostek i sztywny króciutki podbieg, taka zmiana powoduje że na chwilę łapię zadyszkę i czuję zmianę nachylenia w nogach, walę też w jakąś dziurę w asfalcie lewą stopą, że mi but prawie zostaje ale wbijam go na nogę następnym krokiem „cud”. Taki mamy asfalt w Poznaniu na ścieżce rowerowej. Pod wiaduktem mijam jak pendolino kolegę z Opalenicy dodając mu otuchy (przedobrzył ale i tak dobiegł spoko w lekkim niedoczasie jedynie) .
Wybiegamy z parku, mały zbieg. Zagaduję do pejsa, że teraz się zacznie słynny podbieg i km 36 do 38 które zadecydują o wyniku. dziękuję za wspólny bieg, bo mówię że nie wiem co teraz będzie i czy wytrzymię jego tempo. Zaczyna się, mijamy sporo osób, o dziwo pejs zostaje, chyba chce zbić trochę tą nadwyżkę co mieliśmy. Ja trzymam intensywność, nie tempo jak przykazali mądrzy ludzie. Km wchodzi w 4.48, mała strata myślę sobie, i znowu o dziwo czuję się dość dobrze, ale nie za dobrze wiadomo po podbiegu. Skręcam w lewo i długa prosta delikatnie cały czas pod górę. Czuję straszne słońce i wiatr w pysk, dosłownie. Przechodzi pierwsze zwątpienie czy teraz dam radę, mija mnie pierwszy od dawna biegacz z trójki co biegliśmy z pejsem, wiózł się trochę. Jestem mu wdzięczny w duszy bo teraz ja go staram się kleić i mam osłonę mniej więcej do szyi od wiatru. Tak mijamy kolejne grupki biegaczy, sporo osób idzie i to widać dobrych. 37 km ostatni łyk wody ale jestem już wysuszony. Mówię sobie trzymaj tempo i trzymam ok. 4,35 4,37. Gość delikatnie mi odjeżdża, nie jestem w stanie go skleić zaczynam biec samotnie, połykając kolejnych biegaczy, to trochę napędza. Znowu skręt w lewo ok. 38 km może 39 km, pierwszy kryzys bo nogi już czują walkę z wiatrem, zaczynam biec jak zombi byle do przodu i wmawiam sobie, że jest dobrze i git bo cały czas mijam, myślę o bliskich, w pysku sucho jak na pustyni, na wodopoju zmuszam się do wzięcia kubka i wylania wody na siebie i zlizuję/wchłaniam wodę z ręki, napicie z kubka groziło zakrzsztuszeniem. Przestaje wiać, bo budynki osłaniają trochę. Mija mnie drugi biegacz, który cały czas się trzymał i widać, że mocno odżył. Prowadzi go dziewczyna na rowerze, pewnie duża też motywacja, młody jest. Krzyczę, że się podłączę pod ten pociąg i tak przebiegamy do 40 km. Patrzę na zegar i euforia. Ok. 3.04 nie ma bata mam to, (daję radę to przeliczyć), 2km muszę dać radę i w głowie pojawia się myśl możesz sobie zwolnić do 4.50 a i tak to będziesz miał, taki chochlik diabełek. Odpadam od pociągu z rowerem, po 300 metrach się zbieram bo wychodzi mi, że mogę dać radę rąbnąć 3.14 więc się spinam a trasa zaczyna sprzyjać bo gęste zabudowania, brak wiatru, cień i delikatnie z górki. wchodzę na tempo przelotowe znowu ok. 4.35. Mijam na 41 km dziewczynę którą bardzo mocno dopinguje inny biegacz co też mi się udziela, oszukuje ją nawet, że jak przyciśnie to złamie 3,13 – wiem, że to nieprawda ale under 3.14 też fajnie. Dziewczyna słabnie a ja w transie nawet przyśpieszam i szok niedowierzanie, koszulka Danfloru i Marek Mocek ledwo biegnący, nie wiem czy zrezygnowany po prostu czy wycieńczony. Skręt w prawo widok mety i wyrzut szczęścia, radości, endorfin, wszystkiego, jeszcze przyśpieszam, dywan wydaje się zajebiście miękki a ja frunę do mety kończąc bardzo mocnym finiszem, i tylko ręce do góry. Tak, mam to 3.13.33. Za chwilę przybiega Bartek też szczęśliwy under 3.15, przybijamy sobie piątki, ze skupieniem mówi nie stój, nie opieraj się na kolanach, spaceruj – dobra rada. Jeszcze kilka piątek z innymi zawodnikami i przejście do strefy z bufetem a tam rozpoczęło się święto do końca dnia już. Bieganie jest piękne.