GWiNT Ultra Cross to jedyna i niepowtarzalna impreza biegowa. Do wyboru trzy dystanse: 100 mil (super), 110 km (normal) i 55 km (mini). Nie mamy jeszcze obycia w ultramaratonach, więc zdecydowaliśmy się pokonać dystans mini.
Faktem jest, że nazwa biegu brzmi niepozornie, nic bardziej mylnego. Już sam dystans 55 km jaki trzeba pokonać stanowi wielkie wyzwanie. Tegoroczna trasa wiodła z Wolsztyna do Nowego Tomyśla i jest to najbardziej wymagająca wersja. Po drodze trzy punkty kontrolne - w Kuźnicy, Jastrzębsku i Miedzichowie. Pakiety startowe odebraliśmy sobie już w piątek. W sobotę o godzinie 11, autobusami podstawionymi przez organizatorów wyjechaliśmy do Wolsztyna. Humory dopisywały, chociaż każdy z nas doskonale zdawał sobie sprawę, że za kilka godzin będziemy cierpieć gdzieś na trasie. Pasję Sportu reprezentowało czterech nieustraszonych zawodników - Hubert, Łukasz, Jarek i Kamil. Ten ostatni drugi raz mierzył się z tą trasą, trzy lata temu ukończył zawody z wynikiem 6:32 i miał wielkie nadzieje na poprawę tego wyniku. Poniżej opis jego sobotnich zmagań:
Jeszcze tydzień temu nie byłem pewien czy w ogóle wystartuję w tegorocznej edycji GWiNTa. Perspektywa biegu na dystansie 55 km, dwa tygodnie po krakowskim maratonie budziła wątpliwości i kazała się zastanowić "po co ci to?" Jak to po co? Zapisałem się, więc biegnę! Czy moje kolano to wytrzyma? Będzie musiało! Tak więc:
wstałem w sobotę rano,
wtarłem ketonal w kolano,
skuteczności nie byłem pewien,
przykryłem to jeszcze voltarenem,
nalałem litr wody do bukłaka,
spakowałem 4 żele do plecaka,
byłem skoncentrowany i skupiony
dorzuciłem jeszcze 2 batony
jakby tego było mało
kabanosów mi się zachciało
No dobra, dosyć poezji, czas na część biegową, opis blamażu.
Doskonale zdawałem sobie sprawę, że ta trasa to nie przelewki, górki, piachy, powalone drzewa, hardkor. Jedynie pogoda dawała nadzieję na jakiś przyzwoity wynik. Zaplanowałem sobie bieg wspólnie z Łukaszem. Chcieliśmy do punktu w Miedzichowie (38 km) trzymać się razem, bo spodziewałem się, że właśnie tam wyjdzie brak regeneracji po maratonie i nogi zaczną wysiadać. Tak czy inaczej założenie taktyczne było takie, aby po płaskim biec w tempie 5:40/km, nie wbiegać tylko podchodzić na strome górki, a na zbiegach starać się delikatnie nadrabiać. Piękny plan, który oczywiście idealnie się rozsypał. No ale od początku. Ruszyliśmy wspólnie z Łukaszem, na spokojnie, lekko z tyłu. Pierwsze 2 kilometry w delikatnym niedoczasie, nie było miejsca, aby wyprzedzać. Wąska ścieżka wokół jeziora w Wolsztynie, trzeba było uważać aby nikogo nie nadepnąć, Pierwsze kilometry mijają bardzo przyjemnie, w głowie cały czas świadomość, że zaraz się zacznie. Mijamy zaprzęg konny, fajnie że koń jest na trasie. Zegarek wybija 7 km, tempo zgodnie z planem, samopoczucie w porządku. Kolejny kilometr, czas wciągnąć żela, popijam wodą przez rurkę z bukłaka. Łuki podobnie. Lecimy dalej, zaczynają się podbiegi. Spokojnie, tam gdzie trzeba przechodzimy do marszu. Idzie gładko, tętno trzyma się w okolicach 170, nie ma tragedii. Lecimy dalej, trasa coraz bardziej pagórkowata, strome piaszczyste zbiegi, tempo spada, ale samopoczucie dopisuje. Czym bliżej do punktu w Kuźnicy, tym większe podbiegi i piachy. W końcu jest punkt, wypijamy po kubeczku coli, przegryzam pomarańczkę. Nad nami dron, już wiem, że będzie fajny filmik z biegu. Jest też Lopez i też nas nagrywa. Lecimy dalej, kolejne kilka kilometrów mocno daje w kość, Łukasz zaczyna trochę zostawać z tyłu. Ciężko to wytłumaczyć, szykował się do tego biegu od pół roku, może presja albo słaba dyspozycja dnia? Mieliśmy się trzymać razem do Miedzichowa, wiec decyduję się za nim poczekać. Taki ze mnie kolega! Przebiegamy przez ulicę i dostajemy sporą dawkę wsparcia od rodziny Guzików. Wspaniały doping, dodający otuchy. Biegniemy dalej, chociaż jest coraz trudniej. Wybiegamy w końcu na jakiś w miarę płaski odcinek. Łuki trochę odżywa. Zjadamy po żelu i dreptamy dalej. Wbiegamy do lasku i słyszymy trąbki. Co się dzieje? To nasi! Nasze harty przyjechały na rowerach nas dopingować. Dodało nam to kopa, ciągnęli nas tak ładnych kilka kilometrów, przy okazji pstrykając fotki i nagrywając filmiki. Dobra robota panowie. Punkt kontrolny w Jastrzębsku już niedaleko. Przebiegamy przez tory kolejowe. Kolejna porcja dopingu, tym razem niezawodna i nieoceniona Honda z OKB. Dobrze mieć takich znajomych. Niesiony falą dopingu zapomniałem na chwilę o Łukaszu, przez co został trochę z tyłu. Wbiegam na punkt w Jastrzębsku, gdzie czekały już nasze wspaniałe Smerfetki oraz ponownie rodzina Guzików, kilka szybkich fotek, czekam chwilę na Łukasza i wyruszamy razem. Wiedziałem, że za chwilę rozpocznie się kolejna seria podbiegów, ale napierałem do przodu. Łukasz coraz bardziej zostawał z tyłu. Na 30 km był już daleko za mną, nie widziałem już go. Wysiadł. Uznałem, że to już ten moment, w którym trzeba kontynuować zawody osobno. Rozpoczęły się marszobiegi. Zegarek wybijał kolejne kilometry w tempie ok 6 min/km, czyli nie było jeszcze najgorzej. Czym dalej, tym trudniej, zapomniałem zjeść żela, piłem mało wody. Aby do Miedzichowa. Na 36 km znowu doganiają mnie Tomki na rowerach. Chwilę gadamy, Tomek Z nawet nagrywa krótki wywiad ze mną. Widać, że humorek jeszcze był. Przechodząc do marszu, chciałem aby tętno obniżało się przynajmniej do tych 160 uderzeń. Napieram do przodu. Kilometr do punktu i znowu doping ze strony Guzików. Ahh ta Asia, ta to ma energię. Jej mąż częstuje piwem, ale odmawiam (błąd!). W końcu punkt w Miedzichowie, panie częstują smacznym plackiem z rabarbarem, zagryzam pomarańczą, bananami, popijam kubeczek coli, na to wszystko jeszcze kilka kawałków kabanosów. Powoli ruszam dalej, na początku w marszu, by za chwilę zacząć delikatnie truchtać. 39 kilometr, moment, w którym człowiek żałuje, że potrafi liczyć, bo świadomość pokonania jeszcze 16 kilometrów naprawdę przytłacza. Odcinek w miarę płaski, w porównaniu do tego co było wcześniej, za chwilę zaczyna się las. Ubiegam dwa kilometry i zaczyna się… Dopadają mnie skurcze łydek, nie da się biec. Boli, bardzo. No ale cytując klasyka: „to jest ultra, musi boleć”. Przemieszczam się do przodu. Patrzę na zegarek i mam wrażenie, że GPS się zawiesił, bo dystansu wcale nie przybywa. Próbuję od czasu do czasu zamieniać marsz na człapanie. Średnio to wychodzi. Kolejne kilometry to już ogromna męczarnia. Na 45 dopadł mnie taki skurcz w lewej łydce, że musiałem się położyć na plecach. Myślałem, że to już dla mnie koniec zawodów. Przez 3 minuty leżałem, a jakiś człowiek, który akurat stał na trasie, by dopingować, próbował mi tą łydkę rozmasować. Przez 28 lat życia nie doświadczyłem takiego bólu jak przez tamte 3 minuty. Jakoś to przeżyłem. Pomyślałem, że skoro to mnie nie zabiło, to mnie wzmocni. Trzeba iść naprzód, bo czas ucieka. W głowie plan, aby się zatrzymać i poczekać za Łukaszem, ale nie wiadomo co tam się z nim dzieje. Człapię przed siebie, pod górę, przez wiadukt. Po drugiej stronie autostrady znów Guzikowy doping, jest też Piotrek z NKB. Mijam pomnik św. Huberta i teraz już znam te tereny, pojawia się iskierka nadziei. Maszeruję i coraz rzadziej, ale jednak przechodzę do truchciku. Jest koło mnie Tomek Z. Sporo rozmawiamy, zaczyna mi się podobać te ultra. Trasa robi się coraz bardziej płaska, Tomek mnie dopinguję, że jest szansa na złamanie 6 godzin, ja jednak wiem, że to niemożliwe. Gdyby nie te skurcze… I gdyby nie seria górek, która za chwilę się zacznie. Tak, na 2 kilometry przed metą, kolejna porcja piachów i podbiegów. Teraz to już muszę dać sobie radę. Mijam górki, mając koło siebie Tomka na rowerze. Tomek zaczyna już trochę marudzić, że jest zmęczony jazdą na rowerze, bo jeszcze nigdy nie przejechał takiej odległości. Motywujące słowa, tego potrzebowałem. Zegarek wybija 55 km, czas poniżej 6 godzin. Jest super, ale do mety jeszcze 800 metrów. Sporo ludzi dopinguje, skurcze łapią, ale wstyd było by teraz iść. Truchtam więc do mety, wyprzedzam jednego zawodnika, prosta koło młyna, zakręt w prawo i w końcu jest meta. Wbiegam na nią z czasem 6:03, życiówka poprawiona o pół godziny. Miejsce OPEN: 75, w wiekówce: 6. Wynik bardzo dobry, ale okoliczności w jakich go zrobiłem pozostawiają sporo do życzenia. Mam wielkie pretensje do swoich nóg, bo po opuszczeniu punktu w Miedzichowie odechciało im się współpracować.
Łukasz:
Po rozstaniu z Kamilem w Jastrzębsku na około 27km dopadł mnie pierwszy w życiu skurcz łydki podczas biegu. Nie wiedziałem co to może znaczyć, czy czas zejść z trasy czy może wystarczy chwilę przejść do marszu i odpuści. Przeszedłem do marszu i po jakiś 100m puściło, można było biec dalej. Na trasie oczywiście górki na które trzeba było się wpinać idąc. Na zbiegach niestety skurcze nie pozwalały rozwinąć pełnej prędkości i musiałem do punktu w Miedzichowie pokonać trasę w marszobiegu. Na punkcie piękny widok żony dopingującej oraz odpowiednio zaopatrzony bufet. Wypijam trzy kubki Coli, wrzucam banana i zagryzam to kabanosami. Czas wyruszyć dalej w trasę, już tylko kawałek i będzie meta. Niestety kilometr 42 okazał się prawie tak zabójczy jak dla Filipiddesa. Skurcz prawej łydki powala mnie na trasie. Pozytywnie zaskoczyła mnie reakcja przebiegającego obok zawodnika z chęcią udzielenia pomocy. Bardzo podziękowałem i ruszyłem w dalszą drogę aby pokonać swój pierwszy ultramaraton. Ostatnie 13km trasy to już chód z delikatnym truchtaniem. Przed metą zobaczyłem syna i córkę, co dodało mi sił na pokonanie ostatnich 200m w truchcie i tak na mecie zameldowałem się z czasem 6h i 15m. Był to mój pierwszy udział w ultramaratonie, ale na pewno nie ostatni !