18. PZU Cracovia Maraton

Królewski dystans, w królewskim mieście, w nie do końca królewskiej pogodzie...

Kolejny, przedostatni etap Korony Polskich Maratonów za mną. Obawy przed startem były spore. Jeszcze zimą wiązałem spore nadzieję na dobry wynik w Krakowie, przygotowania w grudniu i styczniu szły bardzo dobrze i wtedy pojawiła się ona... Kontuzja kolana, która całkowicie wyłączyła mnie z treningów na dwa miesiące. Bolało cały czas, podczas siedzenia, chodzenia, nawet leżąc czułem, że coś złego dzieje się w moim lewym kolanie. Posypały się wszystkie plany na ten sezon, mimo to chciałem spróbować ukończyć Cracovia Maraton.

W Królewskim Mieście zameldowałem się w sobotę, po sześcio godzinnej podróży pociągiem. Po odbiór pakietów szedłem z nadzieją, że uda mi się na EXPO kupić jakieś plastry do otejpowania kolana, ale dowiedziałem się, że wszystkie są już wyprzedane. No trudno, zostaje mi smarować się VOLTARENEM. Mimo iż opłata startowa za krakowski maraon jest najniższa z całej piątki biegów zaliczanych do korony, pakiet startowy był jak najbardziej OK. Koszulka techniczna marki BRUBECK, żelki energetyczne, lekka torba sportowa, cukierki, kurczak z ryżem ala zupka chińska, żel energetyczny DIAMANT PRO SPORT, kosmetyki od ZIAJA, no i oczywiście numer startowy z chipem i agrafki.

Reszta soboty to zwiedzanie miasta, w sumie wyszło mi 17 km marszu, kolano nie dokuczało, tylko pogoda zaczynała się powoli psuć, dość szybko się ochładzało.

Niedziela rano, pobudka o 7:00, prysznic, na śniadanie 5 wafli ryżowych posmarowanych dżemem jagodowym + batonik energetyczny i byłem gotowy do startu. Zaplanowałem sobie podczas biegu przyjąć 3 żele SISa + 1 w zapasie, gdyby pojawił się większy kryzys. O 8:30 byłem już w swojej strefie startowej. Temperatura około 10 stopni + mżawka. Średnio mi się to podobało. Dawno nie biegałem w deszczu, zdecydowanie przyjemniej biega mi się w słońcu. Czym bliżej do startu, tym bardziej strefa startowa zaczyna się zapełniać, robi się tłoczno, zauważam pacemakerów z przypiętymi balonami, a na nich czas... 3:15. Odwracam się do tyłu i szukam tych na 3:30. Są, ale ładnych kilkanaście metrów za mną, nie da rady się do nich przedostać. No trudno, pobiegnę sobie "na wyczucie", a tempo będę kontrolował zegarkiem. W końcu wybija godzina 9:00, startujemy! Organizatorzy zadbali o kapitalną oprawę muzyczną. Naprawdę ogromny "+", świetna muzyka, niestety standardowo nie znam tytułu... Pierwszy kilometr prawie w całości po kostce brukowej, myślę sobie świetnie, kolano nie pozowli mi ukończyć tego biegu, ale staram się odgonić złe myśli i biec po swoje. Kolejne kilometry to już asfalt, miejscami bardzo dziurawy, niekiedy czułem się jak w Nowym Tomyślu na ulicy Komunalnej. Cały czas pada, co kawałek jakaś kałuża, mam wrażenie, że dookoła mnie biegną sami obcokrajowcy. Nie bardzo jest z kim pogadać, biegnę więc sam, nie patrząc co chwila na zegarek, ale czuję, że trzymam tempo zbliżone do 5:00. Wciąż nie doganiają mnie zające z 3:30, więc nie jest źle. Mija 5 kilometr, pierwsze punkty z wodą, omijam je. Deszcz nie ustępuje, kałuże coraz większe i tak mijają kolejne kilometry. Pierwsza "dyszka" za mną. Czas 48:55, jest dobrze, czuję się nieźle, tętno poniżej 170 więc jak na mnie naprawdę bardzo dobrze. Przebiegamy pod wiaduktem, znowu puszczają super muzykę, aż włosy na rękach się jeżą. Biegnę dalej, troszkę nawet przyspieszam. Wiem, że za kilkanaście km będę przez to cierpiał, ale trudno. Utrzymuję tempo poniżej 4:50. Na 17 km wciągam pierwszego żela. Smak "double espresso" - polecam! Drugą dyszkę robię o minutę szybciej niż pierwszą. Cały czas w dobrym samopoczuciu. Tym razem na wodopoju biorę kubeczek. Samopoczucie dobre, chociaż tętno już trochę podskoczyło. Nie jest źle, lecimy dalej. Kolejne 5 km mija dość szybko, chociaż woda w butach dokucza, deszcz oczywiście nie przestaje padać. Czas na żela, tym razem wylosowałem czekoladowy, popijam kubeczkiem wody. Zegarek odbija trzecią "dyszkę" i okazuje się, że zrobiłem ją w takim samym tempie jak drugą. No dobra, do tej pory dotrwałem, więc teraz zaczną się schody, a ja muszę to przetrzymać. Oddech w normie, żołądek super, nogi zaczynają się buntować. Cały czas boję się o kolano, ale szczerze mówiąc spodziewałem się, że będzie z nim gorzej. Odzywa się prawy achilles, ale pomimo bólu pracuje w pełnym zakresie, więc nie ma tragedii. Wciągam trzeciego i ostatniego żela. Ten był jakiś lepszy, o złotówkę droższy, z kofeiną. Zobaczymy co się będzie działo, bo nie testowałem wcześniej takiego. Przyjął się bardzo dobrze, łyczek wody i jedziemy dalej. Kilometr 35 i rozglądam się do przodu, czy czasami nie wymurowali mi jakiejś ściany na trasie. Na razie nic nie widać. Achilles woła, że pora trochę zwolnić, ale nie zgadzam się na to, napieram do przodu. Następne kilometry nie były już zbyt płaskie, trafiło się kilka podbiegów, po których zaczęły palić "dwójki". 39. kilometr, spoglądam na zegarek i już wiem, że nie ma bata, 3:30 musi pęknąć, mam jeszcze sporo zapasu. Znowu piję wodę, doganiam kolegę z OKB, który królewski dystans pokonywał na wózku. Widać, że było mu bardzo ciężko, ale się nie poddawał. Chwilę pogadaliśmy, w końcu ktoś znajomy na trasie. Czym bliżej do mety, tym głośniejszy doping, zegarek odbija 41. kilometr, znowu wbiegamy na kostkę brukową. Jest ślisko, nie ma co planować spektakularnego finiszu, czas jest dla mnie zadowalający, więc stwierdzam, że lepiej cieszyć się chwilą. Końcowe metry, wbiegam na niebieski dywan. Teraz już nie trzeba myśleć o biegu, niesie mnie doping, podnoszę ręce do góry, a co, może zrobią fajną fotę (szkoda, że z zamkniętymi oczami). Na metę wbiegam z czasem 3:27:09, wieszają mi na szyi medal, dostaję koc termiczny, który mnie ratuje przed wyziębieniem. Dopiero teraz czuję, jak bardzo mi zimno. Cały czas pada, idę na chwilę schronić się do namiotu. Wcinam naleśnika z czekoladą - kolejny wielki "PLUS" dla organizatorów.

Był to już mój 5 maraton. Nawet nie wiem kiedy to tak szybko zleciało. Życiówka poprawiona o ponad 7 minut. I to bez przygotowań, od 3 miesięcy przed maratonem nie przebiegłem łącznie nawet 100 km. Więc z wyniku jestem zadowolony. Wiem, że to nie jest szczyt moich możliwości i ten wynik mogę jeszcze poprawić. Oby bez kontuzji.