41. PZU Warszawa Maraton

Jest ostatnia niedziela września 2019 roku, godzina 8:40. Stoję w okolicy startu warszawskiego maratonu.

Tłum ludzi coraz większy. Wyraźnie widać podział na strefy startowe. Stoją w nich już pacemakerzy. To już chyba ten moment, w którym wypadało by podjąć decyzję, gdzie się ustawić i z kim spędzić najbliższe kilometry na trasie biegu. Pogoda jest dość dobra, dosyć chłodno, delikatny wiaterek raczej nie powinien sprawiać większych problemów. Zapada decyzja – ustawiam się koło zajęcy na 3:20. Oczywistym jest, że takiego wyniku dziś nie nabiegam, tym niemniej plan minimum to 3:30, a maksimum nowa życiówka, więc wynik poniżej 3:27. Myślę, że jest to do zrobienia, ale czy się uda? Zobaczymy, trzeba próbować. Kilka minut do startu, czas na siku, delikatna (bardzo delikatna) rozgrzewka, rozciąganko, żelik (SIS limonkowy) i można już ustawiać się na starcie. Kilka słów od organizatora, „Sen o Warszawie” i ruszamy. Na początku standardowo, jak to na maratonie, jest dość ciasno, trzeba uważać żeby nikogo nie nadepnąć i samemu nie zostać nadepniętym. Pierwszy zakręt i już widzę, że ktoś przede mną się przewrócił. Na szczęście nic poważnego, kontynuuje bieg. Pierwszy km wybija w 4:46 i myślę sobie, że jest ok, przed sobą mam zająca na 3:20 i postanawiam się go trzymać jak najdłużej, najlepiej wytrzymać z nim do 30 km, a resztę się jakoś doturlam. Lecimy kolejne kilometry, delikatnie przyspieszając, 5 km pokonuję w 23:23, drugą piątkę niemalże identycznie, jednakże czuję, że coś zaczyna się dziać. Uczucie dla mnie nowe, pierwszy raz podczas biegu zachciało mi się… siku. I to konkretnie. Nie było szans wytrzymać jeszcze 3 godzin. Zacząłem rozglądać się za toi toiem. Znalazł się dopiero przed 15 km. Ależ ulga, co prawda straciłem jakieś 40 sekund, ale było warto. Od razu lżej, lecimy dalej. Trzecia „piątka” wyszła w 23:05, wiec mimo przerwy na siku średnie tempo biegu wzrasta. Nawet nie zauważyłem kiedy, ale wyprzedziłem pacemakera. Towarzystwo delikatnie się przerzedziło, potworzyły się mini grupki. Przypominam sobie, że wypadało by w końcu wziąć żela. Wylosowałem smak malinowy, chyba mój ulubiony. Przed 19 km wyrasta przede mną góra. Naprawdę spory i długi podbieg, który dał mocno w kość. Kolejną piątkę robię w 23:54, więc nieco wolniej, ale za pewne to wina tego podbiegu. Cały czas jest nieźle. Cisnę dalej, kolejne utrudnienie na trasie – zmiana nawierzchni z asfaltowej na kostkę brukową. No nieźle, trzeba to jakoś przetrzymać, pewnie zaraz się skończy. Niestety trwało to 4 km i chociaż piąta „5” wyszła mi najszybciej z całego biegu, bo w 22:44, to teraz już nogi zaczynały boleć. Zrozumiałem, że maraton w butach startowych nie był najlepszym pomysłem. Staram się za wszelką cenę utrzymać tempo do 30 km. Na szczęście jest teraz dość płasko, za to ruszył się wiatr. Biegnę w singlecie i jest mi chłodno, a to rzadkość podczas biegu. Pora na żela – SIS double espresso z kofeiną. Ten smak również mi podchodzi. Wybiegamy jakby trochę po za miasto, długa prosta, bez zabudowań. W końcu jest 30 km. Piąteczka wjechała w 23:31, więc przyzwoicie, ale nogi bolą. Już wiem, że wypracowałem sobie sporą zaliczkę i teraz będzie można troszkę odpocząć. Plan na odpoczywanie mam prosty – biegnę przez 10 minut tempem w okolicach 4:40, a następnie przechodzę do szybkiego marszu i na minutę daję nogom troszkę odpocząć. Przerwy w marszu pomagają znacząco zbijać tętno, ale z nogami jest coraz gorzej. Pojawia się zagrożenie wystąpienia skurczów, a tego chcę za wszelką cenę uniknąć. Mam świadomość, że z każdym kilometrem będzie coraz ciężej. Teraz najważniejsze jest znaleźć jakiś punkt odniesienia, uczepić się kogoś, komu też jest ciężko i traktować go jako „kontrolera tempa”. Porzucam plan 10 minut biegu/minuta marszu i opracowuję na szybko nową strategię. Teraz moim celem jest dotruchtać do kolejnego punktu z wodą. A później do kolejnego i następnego i tak do mety. Na szczęście tych punktów było sporo, więc taktyka wydawała się być możliwą do zrealizowania. Wydolnościowo czuję się dobrze, nawet bardzo dobrze. Mam za sobą 35 km i tętno poniżej 180 uderzeń. Mogę bez problemu rozmawiać z biegaczami, którzy walczą obok mnie, jednakże żaden z nich nie jest w tym momencie zbyt rozmowny. Gdyby te nogi nie bolały, gdybym miał na nogach Pegasusy… No ale nie mam i mimo to nie zamierzam się poddawać. Wszystko jest w mojej głowie. Szybkie przeliczenie czasu z zegarka, trochę matematyki, ułamki, logarytmy, całki, a nawet dodawanie i już wiem, że nie ma bata, będzie życiówka. Jeśli utrzymam tempo 5 min/km to zmieszczę się w 3:25. Wynik który nie zachwyca, ale przed startem brał bym go w ciemno, więc trzeba to jakość dowieź do mety. Zostało niewiele, znowu przebiegamy koło stadionu narodowego, następnie duży most, na którym kibice dają zastrzyk energii. Jeszcze dwa kilometry, nogi bolą, ale to nic, zaraz ukończę swój piąty i ostatni maraton zaliczany do Korony Maratonów Polski. Nie myślę o zmęczeniu. To ten moment, dla którego tak wielu ludzi kocha biegać, wyłączasz się. Ciało cierpi ale dusza frunie. Wbiegam na ostatnią prostą, widać już metę i chociaż ta prosta jest naprawdę długa, to w takim momencie trzeba przyspieszyć, chociaż troszkę. Dookoła pełno ludzi z aparatami, będzie masa zdjęć, więc trzeba się teraz skupić i biec „ładnie technicznie”, żeby się później nie wstydzić. W końcu meta, czas: 3:23:28. Jest pięknie. Czuję ulgę, dumę i ból nóg, wiec wszystko jest w porządku. Trwający niecałe dwa lata projekt o nazwie „Korona Maratonów Polski” zakończony. Chociaż Maraton w Warszawie miał najwyższe wpisowe (200 zł) i najskromniejszy pakiet (koszulka NB, izotonik i woda), to pod względem organizacyjnym jest moim zdaniem najlepszym maratonem z całej piątki zaliczanej do Korony. Z wyjątkiem jednego podbiegu na 19 km, trasa jest bardzo płaska i szybka. Kolejny plus to duża liczba pacemakerów dzielona na strefy czasowe co 5 minut. Więc jeśli ktoś chce poprawiać swój RŻ w maratonie, gorąco polecam stolicę.

Link do wyników